poniedziałek, 4 kwietnia 2016

po świętach

A wspominałam, że aktualnie na tablicy mamy wszy? Nie?
No. Wszy mamy. Przyniosła je ze szkoły Nina. Zaraziła Igę. No więc pryskamy, pierzemy, szukamy i czekamy aż będą kolejne. W ramach akcji ZABIJ i akcji PREWENCJA młody został ogolony na rekruta, wygląda wreszcie na swój wiek, bo te jego długie kudły myliły mnie i otoczenie. Rozważam ogolenie też tych dwóch lasek, bo zabawa w szukanie ziarnka (przezroczystego) sezamu albo ziarenka piasku jakoś niespecjalnie mnie bawi.

O potopie wspominałam, zdaje się. Przyczyna okazała się prozaiczna - mieliśmy za wykonawcę debila. Gość wrzucił pod ziemię złączkę, która pod ziemię się nie nadaje a do tego źle złączył złączką rury. Złączka była dzielna, te 5 lat wytrzymała, ale w końcu krzyknęła "Panowie, ja to pieprzę" i pieprznęła. Przez te dwa czy dwa i pół tygodnia, kiedy sądziliśmy, że woda opadowa i pośniegowa nie jest w stanie w ziemię wsiąknąć, kiedy snuliśmy wizje robienia drenażu, odwodnienia liniowego, studni i mieszania gruntu z piaskiem (równa się przekopanie tego obecnego trawnika), woda lała się pięknym i wartkim strumieniem. Pompkę jedną zajechaliśmy, kupiliśmy drugą, prądu poszło, że ho ho, a woda dalej się lała. Mieliśmy podmokniętą ścianę domu, wodę pod tarasem i wokół domu. Mech porósł śliczny okolice od lewa do prawa, a bagienko jakie się zrobiło zachwyciłoby Shreka, bez dwóch zdań.
Do łba nikomu nie przylazło, że to rura może być, bo w domu woda była pod odpowiednim ciśnieniem.
Dopiero zawezwany spec od drenażu rzucił okiem i od razu wydał wyrok. W sumie dobrze, że miał rację. Jednak koszt rozkopania podjazdu, załatania wycieku i przywrócenia stanu pierwotnego jest mniejszy niż osuszanie całej działki...

I tak właśnie - w święta woda stała, słońce świeciło, dzieci wyspacerowane przez mojego tatę i moich teściów, wybawione przez obie babcie, obsypane przez kudłatego zająca prezentami, fajnie było.
Moi rodzice przybyli w czwartek, zostali do wtorku, teściowie wpadli jak po ogień w sobotę i uciekli w poniedziałek. Jedzenia... Ło matko, ile było jedzenia. Jeszcze w sumie trochę zostało. Dużo za dużo słodkości, mięs i jajek.

No i cóż. Święta się skończyły, wodę nam zakręcono, rurę naprawiono, wodę odkręcono. Na czas naprawy wybyłam z młodszą młodzieżą do moich rodziców - bo nie wiedziałam zbytnio, ile naprawa potrwa. Weekend właśnie się kończy, chyba czas powoli wdrożyć wiosenno-letnie aktywności dworskie. Zaczęliśmy od przybijania desek do domku narzędziowego (K.) i oczyszczenia terenu ze starych liści (ja). Ciąg dalszy nastąpi.

Była też mała awanturka sobotnia. Bo Iga zabrała Nince psa. Pies, spieszę z wyjaśnieniami, to pieseł z lego, wielkości 3 cm. Nina doniosła o tym straszliwym fakcie z płaczem tak przeraźliwym, jakby Iga jej żywego kundla co najmniej rozdeptała.
Poszłam więc negocjować i chcąc pokazać Idze, że wszystko da się załatwić po dobroci, poprosiłam ją o pieska - żeby zaprezentować, jak można go wydobyć z pazernych rąk Niny. Na spokojnie tłumaczyłam, ale u Igi poziom nerwu wzrastał. W końcu zaczęła krzyczeć.
I kiedy nie chciała się uspokoić, a śpiący nieopodal Kacper wszystkie te krzyki przyjmował na klatę czyli na ucho, nie wytrzymałam.
Ryknęłam na swoje średnie dziecko (i pewnie to ja obudziłam Kacpra...). Niewiele to, oczywiście, dało, tak od razu, ale w końcu dziecko - protestując przeciwko jakimkolwiek formom uległości wobec mnie - zaczęło się uspokajać.

Poszłam do wyjącego Kacpra, przemyślałam, powróciłam i palnęłam obu taką mówkę... No po prostu taką mówkę...
Obraziłam się na nie, nie chcąc z nimi rozmawiać. Wyjaśniłam, że tego rodzaju problemy, jak ten z psem, po prostu MUSZĄ ze sobą wyjaśniać. Że miało być miło a one się wstrętnie kłócą. A, i takie tam. Coś dotarło, bo poprzytulały się, wszawiary jedne, do siebie i potem przez bite dwie godziny bawiły się po prostu wzorcowo ze sobą. Ani jednej kłótni czy sporu, ani chwili przepychanek, nic.
Przykro mi było, że do takiej zgody potrzeba wielkiej awantury i że przez całą sobotę w zasadzie nie pobawiłyśmy się razem. Szkoda, że nie trafia do nich spokojna rozmowa, pokojowe próby rozwiązania konfliktu. Po prostu czasem tak trzeba - huknąć, pięścią walnąć w stół, bo inaczej...

Wolałabym wychowywać swoje dzieci bez krzyku. Oj, jak mi się to marzy... Bez szantażu ("jak nie zjesz obiadu nie będzie słodyczy", "jak nie posprzątasz nie będzie bajki"), bez haseł typu "zrób (...), bo inaczej zacznę na Was krzyczeć". Nie umiem. No po prostu nie umiem.
I zapewne łatwiej na razie dogadać się z Niną, bo ona od zawsze była tym dzieckiem spokojniejszym,  wiek i dojrzałość też robią swoje, ale to nie jest tak, że z nią nie ma przebojów, o nie... Może rzadsze, może poważniejsze, ale jak już są to na czterdzieści cztery fajerki.
W skrócie większość próśb wygląda u nas tak:
- Dziewczyny, posprzątajcie, proszę, a potem siadajcie do stołu.
- Nie - zazwyczaj odpowiada Iga. Ewentualnie odpowiada "nie będę sprzątać", "nie lubię tego jeść", "to jest obrzydliwe". Lub po prostu bezceremonialnie ignoruje prośbę.
- A czy mogę najpierw zrobić (...)? - pyta Nina. Ewentualnie odpowiada, że za chwilę przyjdzie lub teraz nie może lub też coś innego. Nieważne co, ważne, że bardzo, bardzo rzadko zdarza się wysłuchać prośbę i się do niej zastosować bez oporów, walk i prostestów. Czasem i ona po prostu nas olewa.

I weź się, człowieku, nie zirytuj.

1 komentarz:

  1. He, he, he, he. ... mnie pociesza tylko to, że nie tylko ja tak mam. Dzieci czasem/ często (dowolną opcję skreślić) są po prostu okropne. Akcja Z wczoraj. Mamy iść na spacer, Andrzej z młodą do kina, ja na shopping potem na obiad razem. GODZINE prosimy Blanke żeby się ubrala w sensie żeby założyła kurtkę i buty. Olewka. Nie słyszy. Bawi się. Maluje. Ewentualnue na kolejną prośbę o ubranie reaguje warczeniem. Tak, warczy na mnie jak pies. Po godzinie zapada decyzja. Trudno, nie idziemy. To ma być przyjemność dla niej nie dla nas. I wtedy dziki ryk i płacz i awantura, bo przecież oba chce iść do kina, bo jej obiecalismy I fajny dzień, spacer, kino i obiad na mieście psu w doope

    OdpowiedzUsuń