niedziela, 24 kwietnia 2016

zła matka

Natychła mnie Brytusia i zaczęłam się zastanawiać, jak to ze mną jest. Empirycznie przekonałam się, że zła matka ze mnie, nieczuła i wyrodna.
Ot, mamy niedzielę. Rzuca złem za oknem, więc siedzimy w środku. Mniejsza o zaspany poranek i coś jakby namiastkę sprzątania - umawiamy się z dzieciorami, że po obiedzie bawimy się razem.
Kiedy zasiadamy do obiadu Iga jest lekko zła, bo dopiero co wstała, Nina zaś tryska humorem.
Dziewczyny, zamiast jeść, zaśmiewają się do rozpuku, bo Kacper dostał ugotowaną marchew. Zamiast jeść, rozmazuje ją po twarzy, ubraniu, krzesełku do karmienia, zrzuca na podłogę a przy okazji ściąga z siebie kombinezon do karmienia. Kupa śmiechu, faktycznie, zwłaszcza dla tego, kto to będzie sprzątał.
Ale że wstałam dziś z postanowieniem niewyprowadzenia mnie z równowagi, uśmiecham się (kwaśno) i ja. Przy okazji zajadam się tortillą mężowskiej roboty.
W końcu dziewczyny oznajmiają, że one nie chcą już jeść, bo ostre, bo za dużo, bo się najadły, bo coś tam i coś tam.
Na marginesie dodam tylko, że gdybym to ja gotowała i po mniejszej lub większej mojej pracy kuchennej usłyszałabym, że niedobre, nie chcę, chcę coś innego, to danie wzgardzone wetknęłabym marudzącemu dziecku dokładnie w takim czasie, w jakim wypowiedział te słowa o niesmakowaniu.
No ale jest inaczej - jasne, nie ma sprawy, ale wiecie, słodyczy nie będzie. Dziewczyny się zgadzają, mimo, że wiedzą, że mamy upieczone przez K. w piątek kokosanki i muffinki.
Zaczynamy obiecaną, poobiednią zabawę, wg ich reguł, wreszcie, po 17, oznajmiam, że mam ochotę na kawę, Kacper idzie spać, więc i tak zabawę trzeba na chwilę przerwać.
Kiedy tylko powiedziałam, że do kawy zjem słodycze, moje córki zamieniły się w klony kota ze Shreka. Czy mogą i czy ja też i ja chcę i...
- Nie, dziewczyny, nie zjadłyście obiadu.
Na co Iga stwierdziła, że dlatego, że było niedobre i ona chce słodycze. Kiedy usłyszała kategoryczne "nie" - przestała drążyć i zajęła się zabawą.
Nina zaś...
Nina. Histeryczka i aktorka. Wymuszacz. Nasza rodzinna kupka nieszczęścia - często na zawołanie, choć przyznaję, poruszają ją różne rzeczy nie tylko na zawołanie (jak choćby historia mojego Profesora z gitary, którego grób wreszcie wczoraj odwiedziłam).
Nina dzisiaj, na hasło, że nie może słodyczy, złożyła ręce w modlitewnym geście i zaczęła mnie prosić i błagać. Wyjaśniłam jej, że mamy ustalone zasady, skoro nie zmieściła obiadu to nie zmieści też słodyczy.
Histeria sięgnęła Himalajów. K. nieopatrznie rzucił, że mogę dać jej jarzyny z rosołu, co już samo w sobie wzbudziło moją wesołość.
Nina weszła na swój dobry poziom aktorski.
- Ale mamo, daj mi jarzyny z rosołu, proszę Cię, błagam! Ja chcę tylko jedną kokosankę!
Powiedziałam jej, żeby poszła na górę, bo obudzi Kacpra, a temat słodyczy mamy skończony. Siadła więc, paskuda jedna, na schodach w pół drogi na górę i zawodzi. No to jej wyjaśniłam, że płacz na mnie średnio działa a jak obudzi Kacpra to będę lekko wkurzona, więc żeby poszła. Za chwilę słyszę, jak skarży się Idze. Niewiele to dało, więc szybko przyszła na dół i wypłakuje się mojemu mężowi.
A ja leżę na sofie i rechoczę. Moje dziecko płacze z głodu za jedną kokosanką a ja chichram się jak głupia. Nie pomógł, na pewno, komentarz K., że resztek z rosołu dziecku żałuję.
Nina nie widziała, że zwijam się ze śmiechu, bo nie o to chodzi, żeby ją ośmieszać. Próbuję jej wyjaśniać, że takie reakcje są lekko przesadzone (słowo "lekko" jest tu, rzecz jasna, eufemizmem). Że na histerię i wymuszenia w tym domu się nie reaguje, a jeśli nawet - to w sposób odwrotny do oczekiwanego.
Ale nic nie poradzę na to, że "bitwa o kokosankę" budzi u mnie wesołość. Że dziecko tak się zapętliło, że było gotowe zjeść jakieś popłuczyny z rosołu w postaci pietruszki, selera czy ziemniaka, gotowanych, bez smaku, byle tą jedną kokosankę dostać.
"Bo to zła matka była", napiszą o mnie na grobowcu, jak mnie w końcu te dzieci ukatrupią.

2 komentarze:

  1. Taka sytuacja. Jesteśmy na placu zabaw. Mówię, że jeszcze kwadrans bo zbliża się wieczór i trzeba iść się kąpać. Dobrze. Przypominam po 10 minutach, uprzedzam po 5 minutach. Jeszcze 5 minut. Dobra. Mijaja więc mowie ze idziemy. Ryk. Tłumaczę ze się umawialismy, ze musimy iść. Ryk. Ostrzegam, ze i tak wyjdziemy nawet jeśli będzie płakać, ze płaczem nic nie wymusi. Ryk. Wychodzę. Wlecze się za mną 10 metrów i beczy. Ryczy. Zawodzi. Ja idę. Beczy "Nie zostawiaj mnie, poczekaj na mnie " ale się wlecze. Idę dalej. Ludzie się oglądają, lituja nad biednym dzieckiem. A zaczynam się śmiać. Śmieje się tak, że aż mi łzy lecą. Patologia, wiem. A ona beczy coraz głośniej. W końcu jak jakas pani pyta czy to moje dziecko i czemu tak płacze mówię, że nie wiem i ze to nie moje, ze go nie znam. I pytam Blanke "Jak masz na imię dziewczynko? Czemu płaczesz, gdzie twoja mamusia " (tak, wiem, wiem, złą matka, wyglądam jak swiruska, śmiejąc się i płacząc jednocześnie) Blanka wkurzona wrzeszczy "Ty jesteś moja mama! !!!" mówię wiec "A, faktycznie, to może będziesz szła ze mną a nie 10 M Z tyłu? " Brak reakcji. Kobita zdegustowana odpuszcza. Ta beczy dalej. Trudno. Widać taka karma. Zła, Zła matka. Wiem. Wiem że ty też. I że rozumiesz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń